Każdy analityk zainteresowany inwestowaniem w skali od D1 w górę z niecierpliwością oczekuje wydarzeń, których efekt zobaczymy już w tym tygodniu. Od pewnego czasu obserwujemy ciekawe zależności - otóż dobre dane prowokują spadki (wprawdzie małe), a złe dane są wykorzystywane do podciągania indeksów i osłabiania dolara. wytłumaczenie tego faktu jest bardzo proste - im gorsze dane, tym większa szansa/skala kolejnego luzowania polityki pieniężnej, którą zapowiadał stary, dobry Ben. Na dzień dzisiejszy rynek spodziewa się (a więc jak można przypuszczać jest to zawarte w obecnej wycenie aktywów), że FED dodrukuje od 0.5 do 2 bln zielonych. Drugim czynnikiem, który może mieć znaczący wpływ na rynek są wybory do kongresu, które zdecydują o tym, czy demokratom uda się utrzymać stan posiadania, czy też, co ostatnio wydaje się być znacznie bardziej prawdopodobne, stracą większość. A więc z chronologicznie:
2 listopad - wybory
3 listopad - decyzja Bena
12 listopad - posiedzenie G20 (o tym później)
Jedna z zasad rynkowych mówi - kupuj plotki, sprzedawaj fakty (co sugerowałoby wystąpienie przeceny PO opublikowaniu najważniejszych danych). O ile nie podejmuję się komentowania życia politycznego Amerykanów, mogę spróbować przedstawić swój punkt widzenia na bieżącą politykę fiskalną/gospodarczą wesołego Bena.
Po pierwsze pieniądze, bo jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze - kolejne pompowanie pieniędzy w gospodarkę nie skutkuje niczym konkretnym. Na dzień dzisiejszy zarówno banki, jak i przedsiębiorstwa śpią na forsie i nawet zakładając, że dzięki radosnemu Benowi koszt pieniądza spadnie o kilka punktów, to raczej nie zachęci firm do kolejnych inwestycji ani banków do kredytowania tychże firm (co zabawne banki usilnie próbują pożyczać pieniądze, niestety jedynymi kandydatami są firmy o niewielkich zdolnościach kredytowych i przekredytowani obywatele). Z kolei dla tych Amerykanów, którzy mają problemy ze spłatą wcześniej zaciągniętych zobowiązań spadek raty o dolara albo dwa (o ile rzeczywiście wystąpi) również nie powoduje różnicy, szczególnie jeżeli nie są w stanie spłacać części odsetkowej kredytu, nie wspominając już o części kapitałowej. Inna kwestia, to spory zapas mocy produkcyjnych przedsiębiorstw (wykorzystanie mocy - 74.7%), co jest kolejnym powodem braku inwestycji ze strony firm - nie ma po co inwestować w nowe maszyny, jeżeli nie wykorzystujemy do końca starych. Problem z inwestycjami jest też taki, że skoro 10% Amerykanów nie ma pracy, to raczej nie należy spodziewać się szybkiego wzrostu konsumpcji, która przełożyłaby się na większe wykorzystanie mocy produkcyjnych, co z kolei pociągnęłoby za sobą inwestycje ze strony przedsiębiorstw. Tak dochodzimy do
punktu drugiego - kursu dolara i pytania dlaczego, jak leci w dół to źle, a jak idzie do góry to jeszcze gorzej? Cóż, ujmując rzecz najprościej - jeżeli założymy, że w kraju popyt się wyczerpał i tańszy pieniądz nie pociąga za sobą wzrostu inwestycji i zatrudnienia, to należy zrobić co się da, żeby wypchnąć sprzedaż w świat. Oczywiście najprostszą drogą do tego jest obniżenie kursu własnej waluty, przez co zwiększamy konkurencyjność rodzimej produkcji. I tak jeżeli dla przeciętnego Europejczyka komputer X kosztuje 100euro, a Y 100usd, to jeżeli 1Euro kosztowało 1.2 zielonego, to komputer Y kosztował 83.3 euro, a teraz, gdy za euro trzeba zapłacić 1.5 zieleńca, to ten sam komputer kosztuje 66.6 euro. Problem ze sztucznym obniżaniem wartości własnej waluty jest taki, że jeżeli ben zbytnio zszokuje inne waluty, to w krótkim terminie zwiększy zatrudnienie we własnej gospodarce, niestety może doprowadzić do gwałtownego spadku popytu u odbiorców (dla przykładu w Europie) poprzez zwiększenie bezrobocia w UE, spadku wartości euro i w dłuższym terminie wracamy do punktu wyjścia, tylko mamy mniej forsy do wydania na kolejne zabawy. Dodatkową trudność w zabawie walutowej powodują trzy fakty:
A. Większość surowców świata wyceniana jest w dolarach, co oznacza, że spadek dolara pociąga za sobą wzrost wyceny surowców, co z kolei może się przełożyć negatywnie na koszty pracy w USA (może, nie musi - nie badałem dokładnie ile i jakie surowce importują, a jakie wydobywają u siebie)
B. Rozpatrując dolara nie możemy mieć przed oczami tylko amerykańskich interesów. Juan dolarem stoi i każdy ruch na dolcu wywołuje taki sam ruch na juanie. Co z tego, że Ben zmniejszy wartość zielonego do poziomu papieru toaletowego, jeżeli ten sam proces dotknie juana? W gruncie rzeczy Chińczycy powinni wystawić Benowi pomnik w Pekinie, bo aktualna polityka FEDu powoduje, że każdy wydany dolar powoduje wzrost pkb USA o 5 centów i Chińskiego o 95. Oczywiście cała zabawa Benniego ma sens o ile optymistycznie założymy, że Chińczycy zgadzają się na amerykańską politykę, a jak się ostatnio okazało nie jest to do końca prawdziwe założenie (wzrost stóp w państwie środka).
C. Trudno się spodziewać, że inne kraje nie podejmą działań "obronnych". Zresztą część krajów rozwiniętych już je podejmuje (wprowadzienie i zwiększenie podatku od zysków z obligacji skarbowych dla inwestorów zagranicznych w Indiach i Brazylii; otwarte ingerencje na rynku walutowym - Japonia, Szwajcaria; i dla zwolenników teorii spiskowych - nie zdziwię się, że przy dalszej aprecjacji euro usłyszymy kolejne "katastroficzne" dane z Europy [w gruncie rzeczy jest to najtańsza forma interwencji, a poprzedni kwartał był dla krajów UE bardzo dobry właśnie dzięki słabemu euro, żeby nie wspomnieć, że to był też główny powód dla którego bank Chin zaklinał się na wszystkich bogów, że nigdy nie zdecyduje się na wyprzedaż "eurowych" obligacji {UE jest głównym partnerem handlowym Chin}]).
Reasumując - moim zdaniem obecna polityka bena drukarkorękiego jest balansowaniem na ostrzu noża. Ze względu na tani pieniądz i brak popytu na tenże, większość instytucji finansowych szuka alternatywnych form ulokowania nadmiaru gotówki (kto przy zdrowych zmysłach będzie się rzucał na zysk rzędu 2-3% rocznie). Niestety nie sprzyja to wzrostowi zatrudnienia, spłacie długów i zwiększeniu konsumpcji. Jedyne, co z takiej polityki wynika to napompowanie bańki na wielu rynkach, a pęknięcie takich baniek w najbliższym czasie może być znacznie mniej przyjemne niż "miodowe lata" 2007-2008. FED strzela już ślepakami, których wpływ na "rynek pieniądza" jest znacznie słabszy niż manipulacja stopami (swoją drogą zabawne byłoby, gdyby któryś kraj zdecydował się na ujemne stopy :) ), jednocześnie to co obserwujemy obecnie to niezdolność Amerykanów do przyznania się do błędu i wypracowania nowego podejścia (szczerze mówiąc nie wiem, jak miałoby ono wyglądać). Jedyne co możemy zrobić, to mieć nadzieję, że amerykańskie bezrobocie zostanie wyeksportowane do innych krajów z umiarem, nie powodując zabawy w wojny i wojenki walutowe, a najlepszym scenariuszem byłaby rezygnacja Chin ze sztywnego kursu juana. Problem w tym, że za taki scenariusz zapłaciłyby głownie Chiny i państwa Azjatyckie.
Listopadowe spotkanie G20 może być zabawne ze względu na fakt iż amerykański departament skarbu coraz usilniej "eksportuje" swoją nieudolność do Chin. Od dłuższego czasu spodziewam się publikacji, w której Amerykanie oskarżą Chiny o brzydkie zabawy walutowe (będzie to jeszcze śmieszniejsze po tym, jak Ben ogłosi, że rekwiruje swoim rodakom cały papier toaletowy, żeby mieć na czym drukować podobizny Georga Washingtona, chociaż nie zdziwię się, jeżeli za kilka lat na tej samej rolce drukowane będą podobizny Woodrowa Wilsona).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz