Dzisiejszy wpis (a bardziej dokładnie kończący się miesiąc) ma dla mnie szczególne znaczenie, o czym za chwilę. Natomiast ze względu na rozmowę, jaką odbyłem parę miesięcy temu, postanowiłem sklecić coś pomiędzy celebrowaniem osiągnięcia pewnego etapu a opisem argumentowania jakiego użyłem w rozmowie ze znajomym. Zatem wszystkich, którzy mają ochotę na słuchanie (czytanie w zasadzie) wynurzeń starego (bądź co bądź) dziada, zapraszam dalej.
Zacznę może od rozmowy. TEJ rozmowy, a dla dokładności rozmowy o TYCH akacjach. Jakież to są TE akcje nie będę może pisał, to co ważne, to fakt iż owe papiery zaliczyły solidny zjazd (solidny >= 10%). Dodam, że zarówno ja, jak i mój rozmówca, w chwili owego zjazdu byliśmy (a ja wciąż jestem) posiadaczami tychże akcji. Oczywiście tak sympatyczny spadek spowodował, że uwaga mediów szybciutko przeniosła się na rzeczone papiery (i nie, nie piszę o CDR - spółka o której mowa notowana jest na NYSE). Media, jak to media, w poszukiwaniu odbiorcy prześcigały się w produkowaniu coraz bardziej alarmistycznych treści tak, że mniej więcej dwa dni po publikacji wyników, które rozpoczęły radosną wyprzedaż, ufny w "fachowość" komentatorów czytelnik mógłby sądzić, że spółka właśnie ogłosiła bankructwo. Tymczasem rzeczona spółka opublikowała wyniki o 14% lepsze r/r natomiast minęła się z prognozami analityków o mniej więcej 1 pp. Wyprzedaż była spowodowana faktem, że po raz pierwszy od 5 kwartałów spółka nie tylko nie pobiła o gruby procent przewidywań tzw WallStreet, a wręcz minimalnie się z nimi rozminęła in minus. Oczywiście kolega, jak przystało na trzymającego rękę na pulsie inwestora, pozbył się wszystkich akcji. A dodatkowo każdemu, kto chciał go słuchać opowiadał, jaka to straszliwa przyszłość czeka TĄ spółkę. Jak łatwo się domyślić, każdy posiadacz TYCH akcji dowiadywał się, że właściwie sekundy dzielą go od utraty całego zainwestowanego w nie kapitału. W zasadzie cała rozmowa toczyła się po angielsku, a komentarz, który natchnął mnie do poruszenia tego tematu brzmiał mniej więcej tak: "(...) You still have XYZ?! After YESTERDAY?!" Nie muszę chyba dodawać, że informacja, że "after yesterday" stan mojego posiadania się podwoił spowodowała, że w oczach znajomego zostałem zaszufladkowany jako inwestycyjny debil. Kolega pracuje jako instruktor fitness i uważa się za inwestora (w odróżnieniu od tradera.
Przechodząc do kamienia milowego, o którym pisałem na początku. Pierwszy raz na poważnie pomyślałem o tym, że mogę utrzymywać się tylko jako inwestor kiedy udało mi przez 12 miesięcy osiągać na rynku dochód porównywalny z tym, jaki miałem pracując na etacie. Tamten moment stanowił dla mnie rzeczywisty krok milowy, którego przekroczenie pozwoliło mi uwierzyć we własne siły i zająć się rynkiem na poważnie. Marzec 2014 jest o tyle istotny, że po raz pierwszy udało mi się osiągnąć ten sam poziom przychodów tyle że nie w czasie jednego roku, a przez miesiąc i co najważniejsze - bez dźwigni.
Łącząc oba wątki - jeżeli jesteście, tak jak ja, inwestorami długoterminowymi musicie nastawić się na to, że "After YESTERDAY" będzie się pojawiało w waszym życiu bardzo często. Eksperckie "doom dropy"z Białków, Rybińskich czy innych Eurogeddonów może i mają wpływ na wartość akcji, ale zupełnie nie mają wpływu na jakość kupionego przez Was biznesu. Dla mnie olbrzymią zmianą było spojrzenie na posiadane akcje, jak na firmę, która generuje jakieś przychody. I tak długo, jak jestem zadowolony z poziomu tych przychodów nie specjalnie interesuje mnie ile za moją firmę zamierza zapłacić krawcowa, szewc, czy zaprzyjaźniony mechanik.
Kończąc ten wpis - akcje o których mowa obecnie są droższe o kilkadziesiąt procent, dywidenda w ciągu najbliższych dwóch lat powinna przekroczyć 10% w stosunku do ceny zakupu, a kumpel wciąż się dziwi dlaczego rok w rok generuje straty.
Problem jest taki (czy to aby napewno problem) to to że osoby które wiedzą co robią mało się udzielają w przeciwieństwie do osób którzy najnormalniej oszukują i zarabiają na niewiedzy innych pod pretekstem nauki bzdur innych jednocześnie sami nie korzystają z tego w praktyce.
OdpowiedzUsuńA o jakiej spółce mowa w artykule ? ? Fajny artykuł, taki motywujący ;-)
OdpowiedzUsuńNo tak, wieczny problem jak uczyć się nie od tych którzy żyją z mówienia o rynku a od tych, którzy żyją z rynku :)
OdpowiedzUsuńSzkolenia za X tyś są zawsze spoko... dla osoby, która je organizuje :)
Artykuł miał być motywacyjny. Musimy sobie wyznaczać pewne mierzalne cele, do których dążymy. Ten konkretny jest dla mnie bardzo ważny, bo zakończył ponad dwuletni okres delewarowania się. Teraz przyszedł czas na nowy cel, który za kilka lat zweryfikuję :)
Nazwy spółki nie podaję żeby nie było, że naganiam :P
Bartku, czy dobrze zrozumiałem że przez miesiąc z giełdy zarobiłeś tyle co roczne zarobki? Nie podejrzewam byś miał rekordowo słaby rok na etacie więc przypuszczam że to miesiąc na giełdzie był wyjątkowo udany :)
OdpowiedzUsuńZagmatwałem ten wpis jednak :)
OdpowiedzUsuńChodzi o to, że w marcu udało mi się wypracować kwotę, jaką parę lat temu uznałem za wymaganą żeby przejść na rynek na full time. Obecnie nie pracuję na etacie, więc nie byłoby jak porównywać :)
A sam rok nie jest najlepszy - można powiedzieć, że jest średni, a co więcej - ostatnie 2 lata to lekki spadek przychodów lub stagnacja. Chociaż jest to celowe, bo jak wspominałem, zdelewarowałem swój portfel całkowicie. Co znowu nie oznacza, że nie korzystam z instrumentów z dźwignią :D
Hm, chyba zaczynam kumac co nie znaczy ze zamienie sie w zabe :)
UsuńTo mi przypomina europejskie baki, ktore przez ostatnie lata sie delewaruja ale ciagle sa na lewarze, tylko ze mniejszym ;)